W ubiegłym roku, po tym jak hodowca świń z województwa łódzkiego usłyszał wyrok zapłaty odszkodowania sąsiadom za imisje, w środowiskach rolniczych zawrzało. Na komisjach sejmowych i w mediach branżowych sprawa była przedstawiana jako przykład niepokojącej tendencji, która miała się nasilić w ostatnich latach – napływowych mieszkańców, którzy przenoszą się z miast na wieś i uprzykrzają życie rolnikom. Pozew wytoczony przez sąsiadów Szymonowi Kluce miał być tego jaskrawym przykładem. Posłowie oferowali pomoc, minister rolnictwa interwencję w sprawie kasacji wyroku. Wkrótce też pojawiły się zapowiedzi ustaw, które miałyby chronić rolników w podobnych sprawach.
Ustawowy bat na sąsiadów? Ministerstwo przedstawia narrację
Kilka miesięcy temu projekty w tej sprawie złożyli posłowie Konfederacji i Prawa i Sprawiedliwości. Z kolei podczas ubiegłotygodniowej komisji założenia projektu mającego chronić rolników i zabezpieczyć produkcyjną funkcję wsi przedstawił Stanisław Krajewski, sekretarz stanu w Ministerstwie Rolnictwa. Wszystkie te inicjatywy starano się przedstawić jako panaceum na problemy rolników z “napływowymi mieszkańcami”. Odmalowując roszczenia “napływowych” wskazywano na ich anachroniczne wyobrażenia wsi sielskiej i anielskiej, które zakłócają pianie koguta, odgłosy traktorów czy zapachy towarzyszące hodowli zwierząt. Potrzebny był więc bat na “mieszczuchów”.
Na takie ujęcie tematu z pewnością liczył przedstawiciel Ministerstwa Rolnictwa, który listę proponowanych rozwiązań poprzedził wstępem o rzekomym rugowaniu rolników z polskiej wsi, ilustrując to przykładem Szymona Kluki. Tymczasem, choć nikt z obecnych nie kwestionował, że spory sąsiedzkie psują relacje we wspólnotach wiejskich, już pierwszy komentarz pokazał, że problem jest znacznie bardziej złożony, niż sugeruje to ministerialna narracja.
Głos rozsądku: Ardanowski i rozróżnienie między rolnikami a przemysłem
Na to, że formuła oparta na polaryzowaniu mieszkańców wsi się wyczerpała, wskazywałby komentarz byłego ministra rolnictwa, Krzysztofa Ardanowskiego:
“To nie są tylko, jak się czasami wydaje, nowi osiedleńcy, którzy z miasta się przenieśli i uważali, że będą mieszkać w raju. To są również bardzo często ci rolnicy, którzy zaprzestali produkcji rolniczej, którzy już nie mają gospodarstw albo mają uproszczoną formę prowadzenia gospodarstwa wyłącznie z produkcją roślinną. To jest bardziej złożone niż tylko konflikt wieś-miasto.”
Minister Ardanowski wyraził też wątpliwości co do zakresu ochrony rolnictwa, których brakowało w dotychczasowych dyskusjach:
“Często do jednego worka wrzucamy wszelkie formy działalności rolniczej, ale trzeba to jednak w jakiś sposób rozdzielać. […] W części Polski, i tu północne Mazowsze jest choćby przykładem, w letnie upalne dni smród ogromnych kurników jest często, no trzeba uczciwie powiedzieć, dokuczliwy.”
Zdecydowana większość konfliktów na wsi nie dotyczy małych i średnich gospodarstw, ale właśnie przemysłowych kurników i chlewni. Ich funkcjonowanie rodzi często uzasadnione konflikty widoczne zarówno w skali protestów przeciwko budowie nowych obiektów, jak również w sporach znajdujących finał w sądach. Nie ma żadnych wątpliwości, że część z tych sporów wynika z fałszywych wyobrażeń o polskiej wsi, ale redukowanie problemów podnoszonych przez mieszkańców, w tym sąsiadów przemysłowych ferm, do piania koguta czy nazywanie przemysłowych odorów swojskimi, jest jeszcze większym nieporozumieniem.
Tracz: problem ferm przemysłowych dotyka też rolników
Wypowiedź Krzysztofa Ardanowskiego nieoczekiwanie ustawiła całą dyskusję nad projektem wokół problemu ferm przemysłowych. Posłanka Małgorzata Tracz zwróciła uwagę, że czym innym jest “pianie koguta przywołane przez ministra Ardanowskiego, a czym innym ogromny smród z ferm przemysłowych. W ostatnich latach mamy tysiące protestów mieszkańców wsi. Nie mówimy tutaj o osobach, które do wsi napłynęły, przeprowadziły się, ale bardzo często o osobach, które same są rolnikami, małymi rolnikami, a jednak są zmuszone do życia w ogromnych uciążliwościach związanych właśnie z sąsiedztwem ferm przemysłowych.”
W wypowiedzi posłanki wybrzmiały zagrożenia dotykające wszystkich mieszkańców wsi. Bez względu na to, czy trudnią się działalnością rolniczą, czy nie. Te zagrożenia, bagatelizowane od lat przez przedstawicieli branży i populistycznych polityków, sprzyjają odwlekaniu prac nad ustawami, które ograniczyłyby ekspansję przemysłowych ferm:
“Bardzo często osoby, które mieszkają od pokoleń na danych terenach – kontynuowała Tracz – w momencie kiedy pojawia się wielka ferma przemysłowa, znajdują się w potrzasku. Nie mogą normalnie funkcjonować, a jednocześnie cena ich nieruchomości spada o połowę czy nawet jeszcze więcej, więc też nie mogą jej sprzedać, bo po prostu nie będą mieli za co kupić domu gdzie indziej. A też dlaczego mieliby ten dom sprzedawać, skoro w nim mieszkali ich rodzice, często ich dziadkowie. I oni chcieliby też w tym miejscu dalej funkcjonować, pracować i prowadzić też działalność rolną.”
Status rolnika dla ferm przemysłowych – przywilej czy patologia?
Wątpliwości przed pisaniem ustawy obejmującej ochroną wszystkie fermy padały z ust kolejnych posłów i posłanek, m.in. Barbary Grygorcewicz (PO), Alicji Łepkowskiej-Gołaś (PO) i Kazimierza Gwiazdowskiego (PiS). Poseł Gwiazdowski, rozwijając wątek podniesiony wcześniej przez Jana Krzysztofa Ardanowskiego, również dokonał wyraźnego rozróżnienia pomiędzy tradycyjnymi gospodarstwami rolnymi a przemysłowymi fermami i koncernami hodowlanymi, demaskując retorykę, która pozwala ukryć interesy wielkiego biznesu pod płaszczykiem obrony polskiego rolnika:
“największym problemem nie są sami rolnicy ale przedsiębiorcy, którzy kupują parę hektarów od jakiegoś rolnika i chcą tam jakieś fermy budować […] Największe problemy rodzą ci, którzy chcą w te wioski wejść, kupując grunt od lokalnego rolnika. I to wtedy doprowadza do takich konfliktów między rolnikami na polskiej wsi.”
Dziś, jak wiemy, fermy przemysłowe funkcjonują jako specjalny dział produkcji rolnej, zyskując dzięki temu szereg przywilejów i ułatwień, które odróżniają je od zwykłych przedsiębiorstw produkcyjnych. Mimo prowadzenia działalności na przemysłową skalę, mają status rolnika, zyskują preferencyjne ulgi podatkowe czy dostęp do dotacji rolnych. Na takim stanie rzeczy mali i średni rolnicy nie zyskują. Wrzucani do jednego worka z fermami przemysłowymi, nie są w stanie utrzymać opłacalności i są wypierani z rynku.
Porozumienie Rolnicze kontra gospodarstwa rodzinne
Do tego problemu odniósł się Bolesław Borysiuk, przewodniczący Związku Zawodowego Rolnictwa i Obszarów Wiejskich „Regiony” i poseł Sejmu V kadencji z ramienia Samoobrony:
“Chciałbym krótko powiedzieć – potrzebna jest praca nad ustawą o gospodarstwie rodzinnym. To jest trudna ustawa, niezwykle trudna. Ale ona jest potrzebna i jej przyjęcie na długie lata pozycjonuje gospodarstwo rodzinne. Dla przykładu – ostatnia bulwersująca inicjatywa tzw. „Porozumienia Rolniczego”, które tworzą wielkoobszarowe podmioty gospodarcze – podbierać małym gospodarstwom rolnym ziemię, po to by powiększyć swój areał, aby państwo w ramach dotacji przez kilka lat płaciło za tę ziemię.
Oczywiście na wsi wywołało to zrozumiałe zdziwienie ale i zastanowienie: jak to jest możliwe, że konstytucyjny zapis, mówiący że podstawą ustroju rolnego jest gospodarstwo rodzinne, jest naruszany, jest gwałcony, i nie ma odpowiedzi instytucji państwa na ten temat?”
Brak definicji fermy przemysłowej – luka, która sprzyja najsilniejszym
Problem, na który zwrócił uwagę przewodniczący Borysiuk, stanowi drugą stronę medalu braku definicji fermy przemysłowej. Korzystają na tym wyłącznie duże podmioty dominujące rynek, które coraz śmielej domagają się kolejnych przywilejów – kosztem praw i interesów wiejskich społeczności. W swoich roszczeniach powołują się na tradycję, twierdząc, że rolnictwo zawsze było obecne na wsi. Ten argument długo zresztą działał, ale – jak pokazują przywołane tu głosy posłanek i posłów – maskarada przemysłu przebranego za tradycyjne rolnictwo dobiega końca.
Co dalej? W stronę prawdziwej ochrony gospodarstw rodzinnych
Żadna z uczestniczących w komisji osób nie miała wątpliwości, że ustawy chroniące rolników i rolnictwo są potrzebne. Jednocześnie, jak podkreślił wiceprzewodniczący komisji Piotr Głowski (PO):
“Wiele gospodarstw, i tu dzisiaj to też wybrzmiało, tych przemysłowych, prowadzi działalność na niespotykaną wcześniej, w tradycji – bo mówimy, że chcemy się odwoływać do tradycji – skalę przemysłową. Zanieczyszczają zarówno ziemię, jak i wodę. […] I te gospodarstwa korzystają z przywilejów gospodarstwa rolnika indywidualnego.
Więc jeżeli mamy przygotować taki dokument […] to, żebyśmy nie spowodowali, że ci, którzy są od dziada pradziada mieszkańcami wsi, i ci nowi, którzy przyjechali, nie stali się zakładnikami jednej osoby np. we wsi. Bo tak często już się zdarza. […] Przypadki, że jest wieś tysiąca osób w pewien sposób terroryzowana przez jednego człowieka, który uważa, że on tutaj może wszystko. Żebyśmy po prostu nie dali narzędzia komuś do ręki, żeby nie nadużyto tego ani z jednej, ani z drugiej strony.”
***
Będziemy uważnie śledzić dalsze prace legislacyjne i informować o pojawieniu się projektu ustawy, zachęcając na naszych mediach społecznościowych do udziału w konsultacjach społecznych. Głosy posłów i posłanek oraz rosnąca świadomość złożoności problemu napawają ostrożnym optymizmem. Prawa nie powinno się pisać pod wpływem emocji, które przysłaniają rzeczywisty obraz sytuacji – zwłaszcza jeśli proponowane rozwiązania nie przysłużą się rolnikom, lecz jedynie wzmocnią ich konkurencję i utrwalą fikcyjne sojusze wielkiego biznesu z gospodarstwami rodzinnymi, które już dziś – nawet bez sąsiedzkich pozwów – są systematycznie wypychane z rynku.